czwartek, 6 września 2007

Treningi w obozie WMC - inne spojrzenie

Kiedy dotarłem na wyspę Samui i przyjechałem z Trenerem z lotniska do Lamai, na terenie obozu WMC nie było żywej duszy, a ringi i wiszące worki tajbokserskie zdawały się być pogrążone w popołudniowej drzemce. Trener oprowadził mnie po salach treningowych, siłowni i domkach, w których mieszkają uczestnicy obozu, po czym poszliśmy na basen po sąsiedzku, aby odpocząć przed popołudniowym treningiem.

Obóz WMC jest zaprzyjaźniony z sąsiednim ośrodkiem wypoczynkowym, na którego terenie znajduje się niewielki odkryty basen. Uczestnicy obozu mogą korzystać z niego do woli.

O 17:00 rozpoczął się trening z całą grupą obozową i już po kwadransie mogłem się przekonać, że instruktorzy Muay Thai są jednymi z najlepszych specjalistów w swej dziedzinie, a na treningi przychodzą ludzie, którzy bardzo poważnie podchodzą do swego pobytu w obozie. Nikt się nie oszczędza ani nie obija. Siniaki, stłuczone kolana, zakwasy i litry wylewanego potu są tutaj na porządku dziennym, a każda osoba, która robi sobie odpoczynek w nieodpowiednim momencie, zostaje dość szybko przywołana do porządku krzyknięciem albo przyjaznym kopniakiem w cztery litery.

W takiej atmosferze nie można ćwiczyć inaczej niż na pełnych obrotach, a o kontuzję naprawdę nietrudno. Domyślam się teraz, jak nie na rękę było Trenerowi w pierwszym tygodniu, kiedy musiał na kilka dni zawiesić swój udział w treningach z powodu złamanego palca u nogi. Teraz palec już się zrósł, miałem więc okazję nie tylko zobaczyć, ale i na własnej skórze poczuć, jak ostro trenuje tutaj nasz Trener. Brałem udział w sparingach z Trenerem i innymi uczestnikami obozu, nabawiłem się kilku malowniczych stłuczeń, a na moich stopach zaczęły pojawiać się odciski. Trener później sparował na pięści z dwumetrowym, 130-kilogramowym dryblasem z Anglii o imieniu Johnny (na zdjęciu z Trenerem powyżej), który specjalizuje się w boksie i MMA. Bywa więc naprawdę ciężko, ale satysfakcja z postępów z nawiązką rekompensuje ból i niewygody.

Instruktorzy Muay Thai to ludzie bardzo pogodni, ale zarazem nieugięci. Mimo niewielkiego wzrostu poruszają się tak zwinnie i mają tak ogromne doświadczenie wyniesione z setek walk na ringu, że naprawdę ciężko ich czymkolwiek zaskoczyć. Mimo to, nie zadzierają nosa i są bardzo cierpliwi w poprawianiu technik oraz przyjmowaniu na siebie ciosów, które w normalnej walce z łatwością by zablokowali. Robią tak po to, aby obserwować i doskonalić technikę trenujących. Poza tym ich ciała są tak utwardzone i odporne na ciosy, że naprawdę całkiem mocne kopnięcia nie robią na nich większego wrażenia.

Mimo zgiełku podczas ćwiczeń, instruktorzy bardzo uważnie obserwują trenujących i pilnują, aby nie porobili sobie nawzajem krzywdy. A warto nadmienić, że do obozu WMC zjeżdżają się najrozmaitsi ludzie, zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Niektórzy są adeptami innych sztuk walki i wpadają tutaj przejazdem, aby zdobywać szlify w Muay Thai. Wielu jednak to regularni zawodnicy Muay Thai, przygotowujący się do udziału w zawodach. Z tymi nie ma żartów, bo nie patyczkują się ani ze sobą, ani z partnerami, z którymi ćwiczą. Są doskonale wysportowani, mają żelazną kondycję i bardzo dobrą motorykę, ale niestety nie zawsze potrafią opanować pokusę zaskoczenia partnera bardziej agresywną techniką. Trzeba więc mieć się na baczności. Emocje tych najbardziej "nakręconych" uspokajają również instruktorzy, nieustannie wołając "laj, laj", co jest niczym innym jak tajską wersją angielskiego słowa "light", czyli "lekko" :-)

W czasie tarczowania lub treningów jeden na jeden, instruktorzy wydają z siebie bardzo charakterystyczne dźwięki, które zagrzewają do pracy na największych obrotach. Do ich wymowy angielskiej można mieć na początku zastrzeżenia, ponieważ tajowie zjadają końcówki niemal wszystkich słów, inne zaś bardzo dziwnie łączą i akcentują. Po pewnym czasie można się jednak przyzwyczaić i wbić sobie do głowy że "ray" to "right", a "tengpusha" to "ten push-ups", czyli dziesięć pompek. Jest w tym wszystkim pewna egzotyka, która nawet pomaga trenować. Komunikacja jest bardzo zwięzła i wszyscy bardzo się przykładają do wykonywania poleceń.

To wszystko razem powoduje, że atmosfera bardzo motywuje do pracy, ale domyślam się że jeśli trening grupowy wygląda tak samo rano i wieczorem, to po kilku tygodniach można poczuć znużenie pewną monotonią. Dlatego właśnie, podobnie jak nasz Trener, większość osób w obozie bierze zajęcia sam na sam z instruktorami Muay Thai. Poznane w ich trakcie techniki można następnie na bieżąco weryfikować w sparingach technicznych ze zmieniającymi się przeciwnikami.

Po wieczornej sesji ringi pustoszeją, cichną ostatnie okrzyki i odgłosy uderzeń, a sale treningowe znowu zapadają w sen. Trzeba przyznać, że czas spędzany w obozie mija szybko, odmierzany równomiernym rytmem treningów, posiłków i chwil odpoczynku. Na nic więcej nie ma za bardzo czasu, ale dzięki temu człowiek koncentruje się na tym, po co tu przyjechał.

W kolejnych sprawozdaniach Trener opowie więcej na temat Muay Thai i podzieli się z nami kilkoma ciekawostkami zasłyszanymi od weteranów tajskiego boksu.

1 komentarz:

Pava pisze...

Czytając kolejne sprawozdania jestem coraz bardziej w szoku (w pozytywnym tego słowa znaczeniu :) co dzieje się na tym obozie. Trenerzy, zawodnicy z różnych stron świata zjeżdżają tutaj i trenują. Trenują i wymieniają się między sobą doświadczeniem oraz umiejętnościami. Lepszej szkoły już chyba nie może być :) Tak, więc powodzenia, bo wiem, że jest ciężko i niech Trener pamięta, że jesteśmy z Trenerem :)